Historia zatytułowana „Nareszcie w domu” wygrała w konkursie na opowiadanie pod hasłem „Tak widzę świat, tak go czuję – rzeczywistość w obliczu zagrożenia” zorganizowanym przez Wojewodę Świętokrzyskiego Zbigniewa Koniusza i Radio Kielce.
Opowiadanie „Nareszcie w domu” zostało wybrane spośród 235 prac. Jej autor, Grzegorz Rak otrzymał nagrodę główną w postaci 5 tysięcy złotych oraz Złotego Pióra Wojewody. Finał odbył się w niedzielę w Studiu Gram Polskiego Radia Kielce.
POSŁUCHAJ OPOWIADANIA „NARESZCIE W DOMU” W INTERPRETACJI DAWIDA ŻŁOBIŃSKIEGO, AKTORA TEATRU IMIENIA STEFANA ŻEROMSKIEGO W KIELCACH:
Grzegorz Rak – „Nareszcie w domu”
Samolot opuścił chmury i Jan zobaczył Warszawę. Serce mało nie wyskoczyło z mu piersi. Lotnisko, jazda taksówką na dworzec i piękny, nowoczesny pociąg – nie mógł wyjść z oszołomienia. Oczywiście przypuszczał, że to co zobaczy nie będzie przypominać tego, co zostawił. Jednak nie sądził, że różnice będą aż takie. Obecna Polska przypominała mu z wyglądu typowy kraj zachodniej Europy.
Na emigracji został po wprowadzeniu stanu wojennego. Nie zbudował tam nic trwałego, ale do losu pretensji nie miał. Do pracy w nowych realiach szybko się przystosował, a wywiezione z kraju techniczne wykształcenie, pozwoliło nieźle zarabiać. Ożenił się – dzieci nie mieli. Najwyraźniej miłości też nie, bo się z australijską żoną rozwiedli. Myśli o domu pojawiły się u Jana właśnie po rozwodzie. Tęsknota narastała i nie pomagało pękate konto w banku, ani wycieczki w coraz ciekawsze miejsca. Znajomi Australijczycy, ale i Polacy doradzali, żeby nie palił za sobą mostów. Zrobił po swojemu, w Australii zlikwidował wszystko.
Po szybkiej, bezgłośnej podróży, wysiadł z czystego, wygodnego pociągu. Miasto powitało go odremontowanym świeżo peronem. Dworzec też był w trakcie remontu, właściwie przebudowy. Okiem inżyniera ocenił maszyny i montowaną właśnie stalową konstrukcję spadzistego dachu. Wszystko na co patrzył od powrotu, świadczyło o wysokiej kulturze technicznej rodaków.
Po kładce, z której podziwiał widok na odmalowane pięknie, tonące w zieleni miasto, przeszedł na drugą stronę torów. Tam już tylko dwie krótkie ulice i … dom.
Pamiętał brudne z popękanych, pozapadanych płyt chodniki, w których wciąż stała mętna woda i puste, dziurawe jezdnie. Teraz ciągnął bagaż po równej kostce, a jezdnię o porządnej nawierzchni wypełniały szczelnie samochody. Czyste, przeważnie nowe. Wiele wyglądało jakby dopiero opuściły z salon. Chodnik za to wiał pustką. Minął tylko jakiegoś staruszka; na wszelki wypadek mu się ukłonił, a ten zatrzymał się i popatrzył ze zdziwieniem. Jan chciał mu się przedstawić, zrobił krok w jego kierunku, ale tamten niemal biegiem uciekł. Spotkał jeszcze dwie kobiety i obu się kłaniał; nie odpowiadały. Szły nie patrząc na mijanego Jana, jakby na trotuarze go nie było. Pod domem, w umówionym miejscu, odnalazł zostawiony przez kuzyna klucz. Stanął, drżącymi rękami otworzył drzwi i pierwszy raz od prawie czterdziestu lat, przekroczył rodzinny próg. To co przeżył jest trudne do opisania. Stary chłop, a płakał niczym malec. Usiadł, uspokoił się i obejrzał ściany – brudne, wszędzie pełno pajęczyn. Owszem, przysyłał pieniądze kuzynowi, aby dbał o wszystko. Najwyraźniej niepotrzebnie. Postanowił jednak, nie miał innej rodziny, udawać, że wszystko jest w porządku. Może to i lepiej, że jest jak jest? Następne lata zajmie mu remontowanie, może nawet rozbudowa domu? Marzył o podróżach po kraju, zwiedzaniu najpiękniejszych miejsc, a nie o budowlance. Co tam – na wszystko znajdzie czas.
Mijał już drugi tydzień pobytu Jana w ojczyźnie. Nikt prawie z dawnych znajomych już tu nie mieszkał. W sklepie, na ulicach, w kościele i na cmentarzu – choć to akurat najmniej go dziwiło – spotykał tylko ludzi w swoim wieku lub starszych. Widok kogoś młodego, poza nielicznymi dziećmi, należał do rzadkości. Jedyny kolega z dawnych czasów, który ostał się w mieście, tak, jakby opędzał się od Jana niczym od natrętnego bąka. Cóż, kolejna lekcja pokory w jego życiu.
Zgodnie z planem zorganizował przyjęcie powitalne, choć nie bardzo było kogo zaprosić, poza kuzynem i jego żoną. Obiecywał sobie nie wypominać im stanu budynku, ale się nie dało. Kuzyn odczekał kilka kolejek i rozpoczął litanię rzekomo poniesionych kosztów na utrzymanie domu Jana w takim dobrym, jak twierdził, stanie. Jan zrozumiał mimo wypitej wódki, od której się w Australii odzwyczaił, że przyszli tylko po to, aby wysępić kolejne pieniądze. Powiedział co o nich myśli, ogłosił koniec imprezy i tyle ich oglądał.
Na obczyźnie wszystko dobrze funkcjonowało, ale nie było aż tak jak w Polsce; nie było atmosfery z czasów Solidarności. Żył wspomnieniami ludzi, ich wzajemnej dobroci, przyjaźni z tamtych lat.
To co zastał i co rozczarowywało na każdym kroku, tłumaczył sobie nerwowością związaną z korona wirusem. Już pojawił się w Europie i wszyscy w napięciu czekali na to, kiedy dojdzie do Polski i co to może oznaczać?
Jan ruszył po urzędach, ustawiać swoje życie tak, żeby w razie czego nie mieć problemów. Różnie bywało z tym załatwianiem. Jedna z urzędniczek powiedziała, że nie jest zbyt mądry, skoro w takiej sytuacji powrócił do kraju. Inna rzuciła odwrotną w swojej wymowie uwagę, niby do koleżanki przy sąsiednim biurku – patrz, ojczyzna im się przypomniała. Tak tam dobrze, a liczą na naszą służbę zdrowia – Janowi jakby ktoś dał w twarz. On nie wyjeżdżał z Polski dla pieniędzy, ale tego nie zamierzał nikomu tłumaczyć.
Szedł podłamany, zły i zaczął się zastanawiać, czy dobrze zrobił wracając. Przeżył życie i zdawał sobie sprawę, że będzie inaczej niż w młodości, ale żeby aż tak? Tylko wspomnienia się nie zmieniły. O, na przykład brama, odrapana, zupełnie nie odnowiona od lat. Do niej uciekał zomowcom. Uciekał, a biegał wtedy szybko, goniony przez dwóch milicjantów. Wpadli z pianą na ustach, z pałami w łapach do bramy, a tu – niespodzianka. Lanie jakie dostali od chłopaków z dzielnicy, nauczyło ich na długo szacunku do rodaków.
– Ach, gdzie ci ludzie – Jan pomyślał i jakby miał zamiar odnaleźć dawnych kolegów wszedł w bramę i padł uderzony czymś twardym. Zanim na dobre stracił przytomność, czuł jak jeden z napastników wyrywa mu portfel. Na odchodnym skopali go. Jeden z kopiących rzucił do Jana – odechce ci się przyjeżdżać, ludzi zarażać.
– Sąsiedzi. Jestem w domu – pomyślał, zanim stracił przytomność.
Grzegorz Rak